Jacek Hafka, infosport.pl: Korzystając z okazji rozmowy z tobą nie mogę nie cofnąć się olimpijskich czasów sprzed napaści Rosji na Ukrainę i zapytać cię o Pekin: jak było, co cię zaskoczyło lub zdziwiło, z jakimi uczuciami opuściłeś stolicę Chin?
Daniel Ludwiński, dziennikarz toruńskich „Nowości”, autor książki pt. „Od dirt-tracku do Motoareny. Opowieść o toruńskim żużlu”: – Trzeba na to wszystko spojrzeć dwutorowo. Igrzyska olimpijskie to jest zawsze coś wyjątkowego, niezależnie od tego, gdzie się odbywają – w Europie, czy w kraju takim jak Chiny – i niezależnie od tego, czy mamy zupełnie zwyczajne czasy, czy niezwyczajne, pandemiczne. Dodatkowo przecież były obawy i pytania, czy wybuchnie wojna…
To ewidentnie był trudny czas.
– Tak, ale pod względem czysto sportowym potrafiło być przepięknie, wyjątkowo i wspaniale. Być w samym sercu tego wszystkiego, mieć świadomość, że ogląda się najważniejszą sportową rywalizację na świecie o najcenniejszy laur, jakim jest złoty medal olimpijski, widzieć autentyczną, szczerą radość sportowców, którzy poświęcili całe swoje życie, trenując od najmłodszych lat – to wszystko jest czymś wyjątkowym. Poza tym, nie brakowało konkurencji, gdzie rywalizacja stała na wysokim poziomie – to dotyczyło choćby tak bliskich nam skoków narciarskich, zwłaszcza w czasie konkursu na dużym obiekcie. Widzieć to i opisywać jako dziennikarz… Niezapomniane, jedyne w swoim rodzaju uczucie. To jest jedna strona tej imprezy, ta piękniejsza, świadcząca o duchu igrzysk.
A druga?
– Żyjemy na co dzień w państwie demokratycznym i pewne wartości w Europie są dla nas czymś oczywistym, więc zetknięcie z Chinami może być zetknięciem z inną mentalnością. A i pandemia mocno się tu odcisnęła: restrykcje były bardzo ostre i zupełnie nie było tego, co także tworzy magię igrzysk, a więc spotykania się z ludźmi, możliwości nawiązywania kontaktów, rozmowy. Dziennikarze byli dowożeni busami z hotelu do danej areny i z powrotem, bez przerwy byliśmy kontrolowani przez niezliczonych ochroniarzy i policjantów, co zresztą dotyczyło także sportowców. Niektórzy koledzy dziennikarze, mający większe doświadczenie olimpijskie mówili: „Nigdy więcej Chin, nigdy więcej pandemii”. Restrykcje potrafiły człowieka zmęczyć, tak jak to, że było się całkowicie odciętym od codziennego życia Chińczyków. Owszem, widzieliśmy, że obok toczy się normalne życie, ale nie mogliśmy go w jakikolwiek sposób odczuć. Były to więc dziwne igrzyska. Wspaniałe, piękne, ale i pandemiczne, z mnóstwem restrykcji.
I raczej marnym występem Polaków.
– Nie były to igrzyska wymarzone dla nas. Jeden brązowy medal to dorobek bardzo skromny. A trzeba tu dodać, że zdobył go Dawid Kubacki, czyli zawodnik, na którego aż tak nie liczyliśmy, choć przed sezonem oczekiwania co do skoczków były spore… Głównych faworytów mieliśmy w innych dyscyplinach, tyle, że ci inni zajmowali miejsca gdzieś w szerokiej czołówce, co dawało nam „oczka” do klasyfikacji punktowej, ale nie dawało medali, a to ich przecież chcą kibice. Wielu z nich oddałoby trzy 6. miejsca za to, żeby nasi zdobyli jeszcze jeden krążek. Po latach nikt o tych miejscach w czołówce nie będzie pamiętał, ale trzeba też podkreślić, że na słabszy występ złożyło się jednak wiele czynników, choćby covidowa historia Natalia Maliszewskiej. Medali mogło być więcej; szkoda tylko, że za 4 lata w wielu dyscyplinach trudno będzie liczyć na choć trochę lepszy wynik.
Dlaczego?
– Często słyszymy od działaczy, że jak będą sukcesy, wyniki to będą też pieniądze, większe zaplecze, lepsza infrastruktura, nowe osoby w sztabie itp. Problem w tym, że bez inwestycji na starcie tych wyników nie będzie, więc koło się zamyka i tak jest w niektórych dyscyplinach od wielu lat. Raczej przed kolejnymi igrzyskami ono się nie otworzy.
Mimo trwania igrzysk, nad głowami krążyło widmo wybuchu wojny. I to niestety rankiem 24 lutego się stało, co zmieniło świat, także świat sportu. Jak oceniasz wyrugowanie Rosjan z szeregu imprez sportowych?
– Decyzja jest jak najbardziej słuszna. Można powiedzieć, że zastosowano odpowiedzialność zbiorową, bo na pewno są wśród rosyjskich sportowców jednostki (a może nie tylko jednostki?), które potępiają wojnę i nie zgadzają się z rosyjską polityką. Problem w tym, że w tak drastycznym momencie trzeba podejmować radykalne decyzje, nie dlatego, żeby krzywdzić sportowców mogących być przeciwko polityce Władimira Putina, ale przede wszystkim, by rosyjskie społeczeństwo odczuło, że cały świat jest przeciwny wojnie. Trudno wyobrazić sobie, żeby miano odgrywać hymn rosyjski, wywieszać flagi rosyjskie i udawać, że nic się nie stało.
Przechodząc do żużla – zawieszenie Rosjan najmocniej odczuły Sparta Wrocław, Apator Toruń, Motor Lublin, ale też GKM Grudziądz, co zmieniło układ sił. Kto według ciebie ma największe szanse na tytuł, a kto spadnie z PGE Ekstraligi?
– Na pewno będzie to liga ciekawa, bez wyraźnego lidera. Jest kilka zespołów mocnych, które stać na zdobycie medalu. Główny faworyt rozgrywek? Według mnie jest nim Betard Sparta Wrocław. Pojadą bez Artioma Łaguty, ale pamiętajmy o zastępstwie zawodnika i nadal mocnym składzie wrocławian. Ale liga to nie tylko Sparta: gigantycznym atutem Stali Gorzów jest Bartosz Zmarzlik, świetnych juniorów ma Motor Lublin, w którym trzeba też przypomnieć wracającego do żużla Maksyma Drabika, którego stać na wiele. Czołówka jest więc szeroka. My, ludzie z Torunia, liczymy na Anioły, których także nie można przekreślać. Zdecydowanie łatwiej niż mistrza Polski wskazać spadkowicza.
Dwie ekipy wyraźnie odstają od reszty.
– Otóż to. To Grudziądz i Ostrów, przynajmniej w teorii. Raczej wskazałbym na spadek ten drugi zespół, choć mają tam dobrych juniorów, o co od lat dba Mariusz Staszewski. Czy będą w stanie w Ekstralidze pojechać równie dobrze jak w 1. lidze? To pytanie otwarte, choć podejrzewam, że początek sezonu nie będzie dla nich łatwy. Ostrowscy seniorzy? To może być bolączka. Gdyby wsiąść do wehikułu czasu i cofnąć się 10 lat, to wtedy moglibyśmy stwierdzić, że Ostrów ma dobre nazwiska. Ale dzisiaj Grzegorz Walasek i Tomasz Gapiński, a do tego Chris Holder mogą mieć spore problemy w Ekstralidze. Grudziądz – choć także nie jest potęgą – ma jednak Nickiego Pedersena.
Mówimy o Ekstralidze, o spadku z niej… Jest taki menadżer, który zwiedził niższe klasy rozgrywkowe, ale też sprawdził się jako trener od awansu i utrzymania drużyny w PGEE – mowa oczywiście o Tomaszu Bajerskim. Jak oceniasz fakt, że nie ma go już w Toruniu?
– Jego głównym zadaniem było utrzymanie ekipy w Ekstralidze i to się udało. Drugie zadanie dotyczyło młodzieży i tu można mieć już uwagi, bo o ile juniorzy na początku sezonu potrafili zdobywać punkty, o tyle dalsza część rozgrywek, zwłaszcza dla Karola Żupińskiego, była słaba. Przed obecnym sezonem sztab powiększył się o Tomasza Zielińskiego zajmującego się juniorami i zespołem U24, więc skoro rozdzielono te funkcje, to i Tomasz Bajerski mógł mieć możliwość skupienia się tylko na pierwszym zespole. Zawodnicy, np. Jack Holder czy Paweł Przedpełski, bardzo chwalili trenera, więc tu dochodzimy do tych wszystkich spraw pozasportowych i zimowych kontrowersji wokół Bajerskiego. Zawarł ze swoją byłą partnerką jakąś ugodę, więc niby nie powinno to już być przeszkodą, ale w klubie uznano jednak inaczej. Czy dobrze czy źle, to czas pokaże, ale pamiętajmy też, że Bajerski nie musiał długo czekać na nową pracę, co pokazuje, że jest fachowcem.
Bajerskiego zastąpił inny torunianin z dawnego „Teamu Real”, a więc Robert Sawina. Jego powrót na stołek menedżerski będzie udany?
– W ostatnich latach był poza środowiskiem, ale ostatecznie propozycja z Torunia go przekonała. Moim zdaniem to dobra kandydatura, choć niektórzy żartują, że toruński klub postawił w ostatnich latach na trenerskim stanowisku już niemal każdego z wychowanków. Sawina był ostatnio poza żużlem, ale długa kariera zawodnicza, sprawowanie funkcji trenera, później komisarza toru – to wszystko sprawia, że jest człowiekiem, który poznał ten sport z najróżniejszych stron, więc myślę, że się sprawdzi. Ma posłuch wśród zawodników, choć nie jest to osoba bardzo żywiołowa.
Na co stać Apator Toruń? Skład nawet bez Emila Sajfutdinowa wydaje się mocny, o czym świadczy aż 4 zawodników w SGP.
– To prawda. Jeśli wszystko zagra, jeśli Patryk Dudek będzie liderem z prawdziwego zdarzenia i dostanie wsparcie od Jacka Holdera, a do tego Paweł Przedpełski i Robert Lambert co najmniej powtórzą wyniki z ubiegłego sezonu, to wówczas Apator będzie stać na jeden z medali. Jeśli natomiast dwaj ostatni zawodnicy będą raczej „średniakami”, wówczas o sukces będzie dużo trudniej.
Piętą achillesową w Toruniu są juniorzy. Jak myślisz, z czego to wynika?
– Trudno odpowiedzieć na to pytanie, bo pewnie, gdyby wszystko było jasne, to ten problem byłby już rozwiązany. Trenerów z różnym warsztatem i pomysłami było naprawdę wielu, a jakoś efektów nie widać. Niektórzy wskazują na tor Motoareny: że jest zbyt prosty, gładki jak stół, a przydałoby się więcej przyczepnej, trudniejszej nawierzchni. Być może to prawda. W ostatnich latach klub zaczął sporo łożyć na szkolenie: jest dużo motocykli, są trenerzy, jest system obejmujący także najmłodszych, a mimo to efektów nie ma. Już nawet nie chodzi o to, by wychować zawodnika wygrywającego od razu wszystkie wyścigi, ale juniora zdolnego do zdobywania 5-6 punktów w meczu. Oczekiwania są duże, a potem zostaje rozczarowanie, bo ci chłopcy szybko kończą kariery. Ciekawy jestem, jak z tym zagadnieniem poradzi sobie nowy trener młodzieży, a po drugie – choć tu trzeba poczekać – jak do dorosłego żużla wejdą ci, którzy swoją przygodę zaczęli startując jako kilkuletnie dzieci na pit-bike’ach. Czy przechodząc pełny proces szkolenia stać ich będzie na to, by stać się toruńskimi nadziejami, których tak wypatrujemy? Tradycje żużlowe w grodzie Kopernika są przecież duże.
Mówimy sporo o Apatorze, ale jest dodatkowy ku temu powód: jesteś autorem biografii Jana Ząbika, niedawno zaś wyszła książka twojego autorstwa o historii toruńskiego żużla pt. „Od dirt tracku do Motoareny. Opowieść o toruńskim żużlu”. Czy jest coś co nie zmieściło się w książce, a jest godne wspomnienia? Co było trudnością? Z tego co wiem od ciebie: tobie także nie udało się porozmawiać z Wiesiem Jagusiem…
– Zacznę od końca, a więc tak – nie udało mi się porozmawiać z Jagusiem. Zadzwoniłem do niego, wyjaśniłem, że nie chodzi o zwykły artykuł, a o książkę o historii toruńskiego żużla, w której wypowiedzieli się już między innymi jego koledzy z toru. Był bardzo miły, uprzejmy ale powiedział, że wywiadów nie udziela, jest poza tym wszystkim. Trzeba to uszanować.
Mimo tego braku twoja książka jest bardzo ciekawa, wciągająca, spokojnie można ją przeczytać w 2 dni.
– Od początku moje założenie było takie, żeby miała w sobie jak najwięcej żywych historii, wspomnień, a nie liczb czy statystyk, bo te można szybko znaleźć w internecie. Wiele z tych opowieści nie było nigdzie wcześniej publikowanych, a dzięki nim książka jest nierzadko zabawna, bo nasi żużlowcy na przestrzeni lat mieli co niemiara przygód i wiele z nich zdecydowali się odsłonić. Są też momenty refleksyjne, smutne, ale taka też jest ta toruńska historia. Co było najtrudniejsze? Chyba dotarcie do osób z odległych czasów: niektórzy są dziś bardzo daleko od tego sportu, a jeśli chodzi o te naprawdę najdawniejsze czasy, dziś żyje już niewielu z nich. Wyszukanie ich i wysłuchanie było jednak warte zachodu, a dla nich samych na pewno miłe, że ktoś jeszcze o nich pamięta i chce porozmawiać. Warto też podkreślić, że w książce jest ponad 100 rozmówców, więc zebranie i uporządkowanie materiału było czasochłonne i w sumie zajęło ponad 2 lata.
Da się odczuć, że włożyłeś w tę książkę sporo pracy i energii, to rzecz godna polecenia, nie tylko dla kibica z Torunia. Teraz jednak oderwijmy się od historii i zróbmy skok w przyszłość – pierwszy rok nowego promotora cyklu Grand Prix, a więc Discovery Sports Events nie jest rewolucyjny, myślisz, że w przyszłości żużel wzbije się na nowy poziom?
– Jestem bardzo zadowolony, że do żużla wszedł nowy promotor. OK, lokalizacje rund są identyczne jak w ostatnich latach, ale to dopiero początek, ci ludzie muszą się tego sportu nauczyć. Łyżką dziegciu jest to, że nadal nie wiemy, czy odbędzie się runda na Antypodach, co na początku sezonu powinno być już jasne, choć tu można częściowo zrzucić winę na pandemię. Ciekawe było to, co powiedział mi szef DSE, Francois Ribeiro.
#TorunSGP #TorunSGPWinner #zuzel #speedwayGP
Przepytany przez "Nowości" Francois Ribeiro z Discovery Sports Events mówi o planach rozwoju Grand Prix, o systemie punktacji, o nowych krajach. Zapraszam 🙂https://t.co/2CfZB8vTQU— Daniel Ludwiński (@D_Ludwinski) October 1, 2021
?
– Poruszył temat plotek o wejściu żużla na Bliski Wschód – z tego co powiedział, to szanse na to są bliskie zeru, bo nie ma sensu wejścia na obszar, na którym nikt nie ma o żużlu pojęcia. Nowy promotor ma bardziej nastawiać się na kraje, w których speedway jest obecny, czyli np. Argentyna, USA, zaś z krajów spoza żużla największe szanse daje się Hiszpanii, gdzie jest rozwinięty motocross, czy inne sporty motorowe. I to jest moim zdaniem dobry tok myślenia. Z czasem pojawią się większe stadiony, a nawet kraje dotąd niegoszczące Grand Prix, ale niekoniecznie będzie to egzotyka w rodzaju Dubaju czy Malezji.
Światowy speedway to temat-rzeka, przyszło mi do głowy kilka osobnych pytań, ale w tej chwili jednak zadam ci to najbardziej podstawowe: czy Bartosz Zmarzlik trzeci raz zdobędzie mistrzostwo świata?
– Zdecydowanie tak (śmiech). Nie tylko dlatego, że brakuje Rosjan, ale przede wszystkim biorąc pod uwagę to, jak Bartosz Zmarzlik jeździ, co mogliśmy widzieć choćby podczas IMME: kiepski turniej pod względem widowiska, trudno się wyprzedzało, a on nawet jak po starcie był na 3 miejscu, to chwilę później po jednym i drugim ataku momentalnie wskakiwał na czoło stawki. U progu sezonu Zmarzlik jest w kosmicznej formie, więc – jeśli nie zdarzy się nic nieprzewidzianego, czytaj: kontuzja – spokojnie można obstawiać, że w tym roku wygra cykl Grand Prix.
Rozmawiał: Jacek Hafka
W forBET znajdziesz bogatą ofertę na wydarzenia żużlowe – sprawdź!