Zaczyna się. Promowanie pojedynku i podgrzewanie atmosfery. Po stronie polskiej – spokój, pełen luz. Po stronie amerykańskiej lekkie zaczepki, aczkolwiek to norma – zawodnikom zza oceanu łatwiej przychodzi śmieciowe gadanie. Za tydzień w niedzielę będzie już po wszystkim. Jest spora szansa, że jedząc śniadanie i popijając kawę będziemy mieli polskiego mistrza świata.
Mowa rzecz jasna o starciu Macieja Sulęckiego z Demetriusem Andreade. Polak faworytem nie jest, nie jest też mistrzem ani gospodarzem – teoretycznie wszystkie atuty są po stronie Amerykanina, który na swoim podwórku poczyna sobie niezwykle pewnie. Bukmacherzy również nie mają wątpliwości – to na zwycięstwie Sulęckiego można zarobić więcej. Czym by jednak był boks, gdyby nie występowały w nim niespodzianki. Czym byłby sport, gdyby zawsze wygrywał ten, który jest faworytem i ma większe szansę na zwycięstwo.
„Niech Bóg błogosławi Sulęckiego. Mam nadzieję, że spokojnie zejdzie z ringu, szczęśliwie wróci do rodziny i po walce będzie spędzał z nią czas. Bo w Providence przy zadawaniu ciosów nie zamierzam zwalniać ręki.”
To akurat sprytne podgryzanie Sulęckiego przez Andreade. Na całe szczęście Striczu ma zbroje z tytanu i nic sobie nie robi z marnych prowokacji Amerykanina, który doskonale wie, jak wkurzyć swojego przeciwnika. Jak zachwiać jego pewność siebie i spowodować, że „rywal” zamienia się we wroga. Co zrobić, aby w ostatnich dniach przed pojedynkiem spróbować wywrzeć presję na przeciwniku, który w hali będzie miał kibiców przeciwko sobie i który na starcie nie będzie miał po swojej stronie przychylności sędziów, którzy łaskawym okiem będą spoglądać na mistrza w swoim domu.
Sulęcki jest spokojny. Jest wyciszony. Jest go mniej niż było jeszcze jakiś czas temu, gdy pozował do wspólnych zdjęć z Arturem Szpilką w Warszawskim Centrum Atletyki. Mam wrażenie, że Striczu przemyślał sobie to wszystko, co miało miejsce przed walką z Danielem Jacobsem przed kilkunastoma miesiącami i to jest właśnie element, który w pierwszej kolejności trzeba było poprawić – koncentracja. Nie treningi wśród dziennikarzy i klepanie po plecach kibiców, który mogli wejść na salę treningową jak do Żabki po gumy do żucia. Sulęcki potrzebuje ciszy i „wyhodowaniu w sobie chama”, co kilkukrotnie dało się wyciągnąć z wywiadów, których udzielał.
Sulęcki doskonale wie, że od gadania nie można zostać lepszym zawodnikiem, opowiadanie bajek nie pomaga w ringu. Zaczepki Andreade kwituje w ten właśnie sposób – niech sobie pogada, przecież to nic nie kosztuje. Stąd też zmiana taktyki i podejścia do walki z Amerykaninem. Nie Warszawa, a Dzierżoniów w początkowej fazie przygotowań, nie brylowanie i chodzenia po programach telewizyjnych, a kilka tygodni spędzonych w Stanach Zjedoczonych, by zaaklimatyzować się za oceanem i w możliwie najlepszej dyspozycji przystąpić do walki. Wszystko pełna profeska, bo na takim poziomie nie można niczego zaniedbać. Spokój ducha i przeświadczenie, że zrobiło się wszystko, aby zwyciężyć, na pewno pomoże wejść do ringu pewnym, że idzie się po pas bardzo prestiżowej kategorii średniej.
Sulęcki postepuje inaczej niż wszyscy sportowcy. Nie potrzebuje atencji, nie potrzebuje uwagi. Nie chce być na świeczniku i nie daje się sprowokować. Nie wchodzi w polemikę i odcina się jak tylko to możliwe od świata, który bardzo czeka na jego kolejny pojedynek. Pierwsza ważna próba w życiu – przeciwko Jacobsowi – była dobra, ale nie zakończyła się powodzeniem. Teraz jeszcze bardziej postawiono na „odchamienie”, które ma zaprocentować w sobotę w ringu. Jak to było? Przed walką jeszcze nikt walki nie wygrał, ale kilku ją przegrało. Oby tak było za kilka dni w jednym z najważniejszych starć w historii polskiego boksu.
Jakub Borowicz
Sulęcki vs Andreade, kursy forBET:
Zwycięstwo Sulęckiego: 4,05
Remis: 27,00
Zwycięstwo Andreade: 1,24