To nie miało prawa się wydarzyć – gdy wszyscy zastanawialiśmy się, jak na pierwszy mecz z Liverpoolem odpowie Manchester City, gdzieś obok tej całej dyskusji do rewanżu przygotowywała się AS Roma. Czwarty zespół Serie A miał wczoraj rozegrać mecz o honor – mimo, że Barcelona nie zagrała pierwszego spotkania w wybitnym stylu, wynik 4:1 dla Blaugrany miał dawać raczej spokojny rewanż. To, co zobaczyliśmy jednak na Stadionie Olimpijskim na zawsze wpisze się w historię rozgrywek Ligi Mistrzów.
Można w tym momencie zacząć wymieniać błędy piłkarzy Valverde – mówić, że nie chcieli oni za specjalnie wygrać tego pojedynku. Byłoby to jednak nielogiczne, bo jeszcze w 1/8 mnóstwo osób zachwycało się, że drużyna z Katalonii może nie jest niesamowicie efektowna, ale potrafi być zabójczo skuteczna. Tak było przecież i tydzień temu na Camp Nou – wówczas nikt nie dawał włoskiej ekipie najmniejszych szans na odrobinie rezultatu. Być może taki stan rzeczy im pomógł – Eusebio di Francesco wraz ze swoimi zawodnikami stwierdzili: nikt na nas nie stawia, nikt od nas niczego nie wymaga, zagrajmy więc tak, jak gdyby miałby to być nasz ostatni mecz w życiu. Bo tak to wyglądało. Roma była wręcz perfekcyjna, świetna w ataku, skuteczna w obronie, błyskotliwa w rozegraniu piłki. To był absolutnie najwyższy europejski poziom – a przecież jeszcze w 1/8 finału męczyli się oni niemiłosiernie z graczami Szachtara Donieck. Ich forma w lidze zupełnie nie wskazywała, że są w stanie tego wieczoru zbudować kawał swojej historii. A tu coś tak niebywałego. W moim odczuciu, to spotkanie przebiło zeszłoroczne 6:1 Barcelony z PSG – wiem, że tam losy dwumeczu były o wiele cięższe do odwrócenia, jednak gdzieś z tyłu głowy mogliśmy mieć poczucie, że wielka Barca nie powiedziała ostatniego słowa. We wtorek nikt, absolutnie nikt, poza najwierniejszymi sympatykami Romy nie wierzył, że tutaj możliwy jest awans do kolejne rundy. Takie zwycięstwo na pewno da im kopa w półfinale rozgrywek – ci sami, którzy chcieli ich wylosować w ćwierćfinale zapewne już drżą, przed możliwością zmierzenia się z ekipą Giallorossich w półfinale!
DAJEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEeifefefbejfwjofnwjfnwjfbrufbwfubweufbewfuewbewbfwejfwjlfjfwfjlwfjbfjwfbwjfbwjofwjfnewjofnewjofnwjfnweAHHHHHHHHHHHHHHHHHHHHH!!!!!!!!!!!!! #RomaBarca 3⃣-0⃣#ASRoma #UCL
— AS Roma (@OfficialASRoma) April 10, 2018
Barcelona natomiast będzie miała poważny orzech do zgryzienia – trudno na gorąco stwierdzić, czy projekt z Valverde będzie kontynuowany, ale trzeba przyznać, że tutaj coś kompletnie nie gra. W takim meczu zanotować najwyższą porażkę sezonu? Blaugranie zdarzały się słabsze momenty, porażka z Realem o Superpuchar czy przeciwko Espanyolowi w Copa del Rey, natomiast w żadnym stopniu nie równa się to z tym, co mogliśmy oglądać wczoraj. Widzieliśmy ekipę z Katalonii, która po prostu chciała podbić kartę pracy na Stadionie Olimpijskim i bez żadnego wysiłku awansować do kolejnego etapu turnieju. A może to karma za zeszłą edycję? Tam było przecież odwrotnie – pierwszy mecz bez żadnego wyrazu, za to w drugim dokonanie cudu i awans do kolejnego etapu. Pogłoski o powrocie Katalończyków na europejskie salony były mocno przedwczesne i teraz czeka ich spora burza mózgów, co zrobić, jak ułożyć nową Barceloną, aby ta wróciła do czasów swojej świetności. Dzisiejsze pożegnanie z Ligą Mistrzów to chyba jeden z największych ciosów we współczesnej historii tego klubu, a na pewno jeden z najmniej spodziewanych.
Jak podlicza @2010MisterChip, Leo Messi nie strzelił gola w żadnym z dwumeczów, w których Barcelona (z nim w składzie) odpadała z LM. 0 bramek vs…
2007 Liverpool
2008 United
2010 Inter
2012 Chelsea
2013 Bayern
2014 Atletico
2016 Atletico
2017 Juventus
2018 Roma— Jakub Kręcidło (@J_Krecidlo) April 10, 2018
Co natomiast można powiedzieć o drugim ze wczorajszych meczów? Po samym losowaniu wydawało mi się, że będzie to najbardziej wyrównana para – co prawda, Manchester City zdominował rozgrywki Premier League, ale doznał tam jednej porażki i to właśnie z zespołem The Reds. Istotną rolę w ocenie dwumeczu odegrała także bezpośrednia rywalizacja Guardioli z Kloppem, gdzie każdy z nich potrafił w przeszłości ograć swojego rywala. Pierwsze spotkanie nieco mnie zaskoczyło, gdyż nie spodziewałem się, że The Citizens aż tak oddadzą pole gry The Reds – porażka 0:3 to był dla Manchesteru ogromny cios i od początku miałem spore wątpliwości, czy są oni w stanie to odrobić. Zaczęli świetnie, bo już w drugiej minucie wyszli na prowadzenie, ale na tym koniec. Po drodze był słupek Bernardo Silvy, potem niesłusznie nieuznany gol Leroya Sane, lecz to wszystko było zdecydowanie za mało. Pierwsza część gry to zaledwie dwa strzały w światło bramki. Liverpool spokojnie ich wyczekał, bo wiedział doskonale, że jedna bramka zabije ten mecz i tak też się stało za sprawą genialnego Salaha. Potem dzieła zniszczenia dopełnił Firmino. Gdzieś w tym momencie pryska ten mit genialnego Pepa, który w tym sezonie miał być jednym z faworytów do wygrania Ligi Mistrzów. To dla niego trochę powtórka z rozrywki – zdominowanie ligowych rozgrywek, wygranie ich na wiele kolejek przed końcem, a następnie spadek formy, który kosztuje jego zespoły bardzo drogo. Najlepiej pamiętają to kibice Bayernu – kiedy Guardiola niejako zmusił do odejścia Juppa Heynckesa miało to być równoznaczne z dominacją Hiszpana na europejskich boiskach. Jakie są fakty? Ostatni raz były szkoleniowiec Barcelony rozegrał finał LM w 2011 roku. A przecież miał wszystko – 300 mln funtów na transfery, którymi miał zbudować drużynę na miarę pucharu Champions League. Jedyny plus? Jest postęp, bo rok temu była 1/8, a teraz odpadł w 1/4 finału. Ciekawe, czy właściciele City przyjmą taką argumentację.
Z tego co czytam z ruchu ust Guardiola umówił się z sędzią Lahozem po meczu za garażami ? #MCILIVpic.twitter.com/5tHv1VJWoz
— Michał Pol (@Polsport) April 10, 2018
Zupełnie w innych nastrojach mogą być włodarze The Reds – wreszcie projekt Klopp wypalił! Po mocno przeciętnych, poprzednich sezonach i procencie zwycięstw gorszym od Brendana Rodgersa Niemiec zbuodował wreszcie ekipę po swojemu, a sam Liverpool przestał ściągać szrot pokroju Downinga czy Carolla. Strzałem w dziesiątkę było sprowadzenie Mohameda Salaha, który obecnie przeżywa najlepszy sezon w karierze i będzie latem rozchwytywany niczym stacje paliw w niedzielę bez handlu. Widać tutaj wzajemnie zrozumienie i mądrość na linii władze – sztab. Klopp wiedział, że nie może ot tak zrobić rewolucji na Anfield i powoli układał zespół po swojemu, niekiedy wprowadzając będących w klubie już jakiś czas zawodników na zupełnie wyższy poziom (przykład Milnera czy Firmino). Zarząd natomiast był dosyć cierpliwy dla swojego szkoleniowca, mimo pojawiących się naprawdę szeroko, swego czasu, głosom krytyki dla pracy Niemca – mówiąc kolokwialnie, oni to wytrzymali. Dzisiaj są tego efekty. Z roku na rok coraz lepsza gra w Premier League, a przede wszystkim pierwszy od dekady półfinał Champions League. Oczywiście, może się też skończyć tak, że na koniec sezonu zostanie on bez żadnego trofeum (wszak już rozstrzygnięta jest sprawa mistrzostwa Anglii), ale szefowie Liverpoolu byliby idiotami, gdyby zdecydowali się po takim sezonie zakończyć z nim współpracę. W czerwonej części Merseyside jest budowana najlepsza drużyna od czasów Rafy Beniteza i są na Wyspach kluby, które z zazdrością spoglądają na model rozwoju Liverpoolu. Ktokolwiek trafi na The Reds w półfinale może oczekiwać nie tylko trudnej przeprawy, ale i genialnego widowiska.
#Salah goal with the Titanic music… goosebumps… #LFC #Liverpool #ynwa #klopp #ssfootball #UCL #ChampionsLeague #mancity pic.twitter.com/vWOP3wUZqh
— Yusuf Joe Ismail (@SouthAfrican1) April 10, 2018