Marcin Mięciel obchodzi dziś 43. urodziny i z perspektywy czasu można powiedzieć, że – jak na swój potencjał – nie osiągnął tyle, ile mógł. Szczególnie w piłce reprezentacyjnej. Jednak w wywiadach po karierze wydaje się być zadowolony z tego co osiągnął dotychczas.
43-latek tylko pięć razy wystąpił z koszulką z Orzełkiem na piersi. To i tak dobry wynik, kiedy spojrzy się na środowisko, z którego pochodzi napastnik. Wychowywał się bez ojca, który zostawił rodzinę, gdy popularny „Miętowy” miał parę lat. Rodzicielki nie było w domu od rana do wieczora, ponieważ w pocie czoła harowała na chleb dla siebie i syna. Często to właśnie chleb był składnikiem diety Mięciela. W wywiadach, które udzielał niedawno, przekonywał, że potrafił przeżyć dzień, zajadając się skradzionymi jabłkami i chlebem z cukrem. Cóż, nie wiem czy Ania Lewandowska pochwaliłaby taką dietę…
Podwórkowe wychowanie wykształciło w nim charakter, który później mu pomógł w początkach przy Łazienkowskiej 3. Zanim jednak tam trafił, musiał się zapisać się do profesjonalnego klubu piłkarskiego, a zrobił to… dopiero w wieku 15 lat! Dziś za 15-latków można dostać pokaźną sumę, a wtedy Miętowy dopiero co zaczynał granie na poważnie. Do zespołu zapisał się sam, bo – jak twierdzi piłkarz – jego mama nie miała czasu na takie rzeczy.
W Lechii Gdańsk spotkał Grzegorza Szamotulskiego, z którym w pakiecie przeniósł się na Łazienkowską. Obaj przez rok musieli się stawiać starszym piłkarzom, którzy – delikatnie rzecz ujmując – nie traktowali ich ulgowo. Leszek Pisz, Krzysztof Ratajczyk i spółka często dali odczuć młodzieży na treningach gdzie wg. nich jest ich miejsce. Mięciel nie dał sobie wejść na głowę i nie pozostawał dłużny, czym finalnie zaskarbił sobie szacunek starszyzny. Na jednym z obozów „starzy” ponoć popili i postanowili wziąć na stronę młodych, żeby wyjaśnić sprawę tego konfliktu pokoleń.
Legia była klubem, w którym Miętowy zaliczył najwięcej występów. Miał to szczęście, że gdy przychodził do drużyny Wojciech Kowalczyk akurat wyjeżdżał do Sewilli. Łącznie w klubie z Łazienkowskiej rozegrał z 139 meczów, w których strzelił 38 goli. Do Wojskowych wracał łącznie 3 razy. Dwukrotnie go wypożyczano do ŁKS-u i VFL Bochum, aż w końcu postanowiono go sprzedać za granicę do Iraklisu Saloniki. Miętowy wyjeżdżał z kraju jako gwiazda nie tylko piłkarska. W tamtych czasach nie miał problemu, żeby grać w białych korkach, na co nie odważyli się jego koledzy. Dziś trudno dostać czarne obuwie sportowe, ale wtedy to było praktycznie jedyne, w którym grano. Miętowy lubił się wyróżniać, więc nie bał się mieć kolczyk w uchu, czy założyć jakieś kolorowe ubranie, albo wziąć udział w słynnej już sesji „Bravo Sport”.
Plaster stał się jego znakiem rozpoznawczym, chociaż sam po latach przyznaje, że nic on nie dawał – chyba, że efekt „placebo”. Co ciekawe, powyższa sesja była całkowicie darmowa! Nie do pomyślenia w dzisiejszych czasach. Dlatego stąd teza w tytule tego tekstu – Miętowy z takim potencjałem marketingowym mógłby zarobić o wiele więcej dzisiaj, kiedy PR jest równie ważny jak gra na boisku.
A na boisku też mu szło całkiem nieźle. Za granicą spędził łącznie 8 lat w VFL Bochum, PAOK-u Saloniki, Iraklisie, czy Borussii Monchengladbach. Na obczyźnie strzelił łącznie 52 gole, niekiedy będąc bohaterem meczów derbowych, które – jak sam przyznaje – motywowały go podwójnie.
Jak widać na powyższym filmiku, Mięciel miał upodobanie do strzelania z przewrotki. Niektórzy śmiali się, że i karnego mógł strzelić tym sposobem, ale ta sztuka nie udała mu się w zawodowej karierze. Po 8 latach wrócił do Legii, a rok później przeszedł do ŁKS-u, gdzie zakończył karierę.
W karierze zdobył zaledwie raz mistrzostwo Polski i dwukrotnie krajowy puchar. Sam zawodnik przyznaje, że nie żałuje tego w jaki sposób przebiegła jego kariera. To dobrze, bo trzeba patrzeć w przyszłość, a nie spoglądać z niesmakiem w przeszłość. A Miętowy ma co planować: jako właściciel „Szkoły Techniki Futbolu Champion” ma co robić.
Dominik Bożek
Twitter: @DominikBozek
Pisząc tekst korzystałem z wywiadu Izy Koprawiak z Marcinem Mięcielem, który ukazał się na łamach „Przeglądu Sportowego” (do przeczytania TU).