Początkowo, przyznajemy, nie mogliśmy uwierzyć w tę wiadomość. Z co najmniej kilku względów, o których poniżej. Kiedy już drugi raz przeczytaliśmy ten sam artykuł o tym samym sportowcu, dopiero wtedy ocknęliśmy się i powiedzieliśmy sobie w duchu: to naprawdę jest możliwe, ale numer!
O co / kogo chodzi? O, proszę sobie wyobrazić, mistrz olimpijskiego sprzed 8 lat z Londynu, uprawiającego szermierkę, a konkretnie rywalizującego w szpadzie. W tej dyscyplinie, musimy się przyznać, jesteśmy zieloni. Owszem, wiemy kim była florecistka Sylwia Gruchała na przykład, bo oczywiście nie można było nie oglądać występów Polaków w tej dyscyplinie przy okazji m.in. igrzysk olimpijskich. To był nasz obowiązek. Ale emocjonować się finałem szpady z IO ’12, nawet, gdy oko w oko z naszym bohaterem Rubenem Limardo stanął Norweg polskiego pochodzenia, Bartosz Piasecki? Szczerze mówiąc nie pamiętamy tego wydarzenia.
Rubén Limardo, pochodzący z Wenezueli mistrz olimpijski z Londynu w szermierce, który od wielu lat mieszka w Polsce, z powodu pandemii i braku środków podjął drugą pracę. Przygotowania do Tokio łączy z jazdą Uberem i rozwożeniem jedzenia.
— Kuba Kędzior (@JaKuba87) November 9, 2020
Czasy pandemii jednak spowodowały, że nazwisko Wenezuelczyka szczególnie mocno utkwiło nam w pamięci. Ma facet dość pokręcony życiorys, bo właściwie niby skąd w ogóle wziął w Polsce? To za namową wujka Ruperto, trenera szermierki, w 2001 roku wyjechał w długą podróż do naszego kraju, jako tego z szermierczymi tradycjami, pośrodku Europy, a w dodatku dość taniego. Zaryzykował, rzucając wszystko na jedną kartę. I… udało się. A to w sumie mało powiedziane. Już 5 lat po przyjeździe do Polski wywalczył pierwszy tytuł mistrza naszego kraju, na londyńskie igrzyska pojechał jako zawodnik Piasta Gliwice. W stolicy Anglii zdobył złoto, czym wzbudził ogromny entuzjazm w Wenezueli – kraj ten nie widział złotego medalisty olimpijskiego od 44 lat, od czasu, gdy w Meksyku ’68 zdobył go wenezuelski pięściarz Francisco Rodriguez. Nie dziwne więc, że Rubena Limardo witano w ojczyźnie jak prawdziwego bohatera, ze wszystkimi tego konsekwencjami, bo szybko też stał się pupilkiem miejscowej, skorumpowanej władzy.
Ale pojawiła się też lawina krytyk. Bo Ruben Limardo był i jest uznawany za osobę bliską reżimowi i aktywnie ją wspierającą. Oczywiście sportowcy odnoszący międzynarodowe sukcesy, zwłaszcza w mało dochodowych dyscyplinach jak szermierka są, siłą rzeczy, blisko władzy.
— Tomasz Surdel (@TomekSurdel) November 10, 2020
Ale nawet ta władza nie była i nie jest w stanie zabezpieczyć funkcjonowania jego i jego rodziny na odpowiednim poziomie. „Ministerstwo Sportu pomaga, ale nie ma z tego wielkich pieniędzy. Wiem, że w Polsce medaliści olimpijscy mogą liczyć na specjalne świadczenie. W Wenezueli panuje jednak hiperinflacja, miesięcznie dostaję po dziesięć, dwadzieścia dolarów. Nawet nie sprawdzam tamtejszego konta. A jestem przecież ojcem rodziny, muszę ją utrzymać” – powiedział w rozmowie z Onetem. Przedstawiciel sponsora zaś owszem, wypłaci mu pieniądze, niezbędne do przygotowań do Tokio, ale dopiero w przyszłym roku. Za co więc żyć? Dwukrotnie uznawany za najlepszego sportowca Wenezueli Limardo nie zastanawiał się długo, a że popyt w pandemii jest spory, wsiadł na rower z charakterystyczną torbą na plecach i rozwozi to i owo do łódzkich mieszkań.
Jego historia to gotowy materiał na film. A co, gdy Ruben Limardo w Tokio powtórzy wynik z Londynu? Wtedy to już na pewno mamy wenezuelsko-polską telenowelę, (nie)typowy wyciskacz łez…
JH