Już jutro w austriackim Seefeld rozpoczną się mistrzostwa świata w narciarstwie klasycznym. 22 lutego zaś minie dokładnie 41 lat od złotego medalu Józefa Łuszczka, naszego pierwszego triumfatora mistrzostw świata w dyscyplinie narciarskiej, a dokładnie w biegu na 15 km techniką klasyczną. Dziś przypomnimy Państwu to wydarzenie i samą postać Pana Józefa.
Gwoli ścisłości należy jeszcze zaznaczyć, że pierwszym polskim medalistą MŚ był Stanisław Marusarz, który w 1938 roku w Lahti wywalczył srebrny krążek w skokach narciarskich na skoczni dużej. W latach 1924-80 zaś każdy medalista igrzysk olimpijskich był „z automatu” medalistą mistrzostw świata. Wobec tego, tak naprawdę pierwsze złoto MŚ zdobył… Wojciech Fortuna w konkursie olimpijskim w Sapporo w 1972 roku. Józef Łuszczek zaś był pierwszym mistrzem, biorąc pod uwagę start w konkretnych mistrzostwach.
Urodził się 20 maja 1955 roku w Zębie, a więc miejscowości, z której pochodzi nie tylko Kamil Stoch, ale i wcześniejszy as przestworzy Stanisław Bobak. Józef Łuszczek zresztą także marzył o zostaniu skoczkiem, lecz po przeprowadzce do Zakopanego trafił pod treningowe skrzydła Antoniego Marmola, trenującego biegaczy narciarskich. Nasz bohater miał wówczas 13 lat, dużo zapału, ale i zaległości. Nadrobił je w błyskawicznym tempie, a jego trener szybko zorientował się, że ma do czynienia z kimś wyjątkowym, takim typowym góralskim, zawziętym charakterem. Gdy utalentowany Łuszczek w 1974 roku zdobył mistrzostwo kraju juniorów, od razu został powołany do seniorskiej reprezentacji Polski. Trener Edward Budny także był pod wrażeniem ogromnej wytrzymałości swojego podopiecznego. Wspominał: „wielogodzinne treningi na przyrządach i gumach żeby wyrobić siłę, wielokilometrowe biegi na nartach i nartorolkach żeby wzmocnić wytrzymałość – żaden ówczesny zawodnik nie był w stanie temu podołać”. Poza, rzecz jasna, niespotykanie wydolnym Łuszczkiem, który w latach 1977-88 na krajowym podwórku był absolutnym dominatorem. Zdobył w sumie aż 36 złotych medali mistrzostw Polski na wszystkich możliwych dystansach.
Łuszczek był jednym z faworytów zimowych igrzysk olimpijskich w Innsbrucku w 1976. Niestety, podczas zgrupowania w Szklarskiej Porębie nasz najlepszy biegacz złamał nogę i nie został powołany do kadry. Szansa na krążek, a co za tym idzie i dozgonną rentę sportową, przepadła…
Dwa lata później mistrzostwa świata odbywały się w Lahti. Łuszczek pojechał tam, wiedząc o swojej wysokiej wartości. W końcu kilka miesięcy przed zajął w Davos podczas Pucharu Świata drugie miejsce. W Finlandii najpierw czekała go walka na 30 km. Debiut na MŚ okazał się sukcesem, a czas 1:33:52,21 dał mu brązowy medal. Dwa dni później zaś przyszła pora na 15 km. „Przez 27 lat zajmuje się narciarstwem, ale gdy pomyślałem, że może sprawdzą się przepowiednie Eero Maentyranty i Józek zdobędzie złoty medal – przeszły mnie ciarki. Bałem się nawet o tym myśleć, żeby nie zapeszyć, a ponadto choć zawsze wierzyłem w Łuszczka, nie mogłem sobie nawet wyobrazić, że Polak może wygrać ten niesłychanie trudny bieg i to na niebywale ciężkim skandynawskim terenie” – pisał w „Przeglądzie Sportowym” redaktor Marian Matzenauer („PS” z 22.02.1978 roku, s. 2). A jak wspomina swój złoty bieg sam Łuszczek?
„Na dziesiątym kilometrze miałem 15 sekund straty do lidera. Potem ruszyłem. Biegłem tak szybko, że dopingujący mnie dwuboiści nie mogli za mną skrótami nadążyć. 1,5 km przed metą strata wynosiła pół sekundy. Dostałem wiatru. Ryzykowałem, bo w biegach o potknięcie nietrudno. Gdybym się przewrócił, byłbym trzeci. Na mecie miałem dwie sekundy przewagi. Nie przewróciłem się z wyczerpania. Nigdy nie padałem za metą. Zwycięzca nigdy nie jest zmęczony” – zaznaczył (sport.pl).
W Polsce skromny biegacz po swoim życiowym sukcesie z miejsca stał się obiektem wielkiego zainteresowania władz, mediów, fanów, choć oczywiście nie miało to wówczas przełożenia finansowego. Za złoty medal dostał… 150 dolarów (przeciętnie zarabiano wówczas jakieś 20), 5 tys. złotych, a także talon na samochód marki zastawa. Zresztą Łuszczek, jak sam wspominał, myślał, że jego kariera będzie trwała wiecznie, więc temat pieniędzy i życia po skończeniu kariery nie zaprzątał mu głowy. Jego pozycję w świecie sportowym ugruntowała wygrana w 42. plebiscycie „Przeglądu Sportowego” na najlepszego sportowca 1978 roku. Łuszczek w pokonanym polu zostawił m.in. takie gwiazdy jak: Bronisława Malinowskiego, Sobiesława Zasadę, czy Wojciecha Fibaka. Wraz z jasną stroną sukcesu przyszła jednak i ta ciemniejsza. Kolegów wokół nagle przybyło, motywacja do ciężkiej pracy zdecydowanie zmalała, więc gdy w 1980 roku Łuszczek zajął 5. i 6. lokatę na igrzyskach w Lake Placid, odebrano to jako wielką porażkę. Zaczął się systematyczny sportowy zjazd w dół, choć w Polsce Łuszczek jeszcze długo nie miał sobie równych.
Karierę już nieodwołalnie zakończył w 1988 roku. I to był początek nowych, tym razem przede wszystkim życiowych dramatów biegacza narciarskiego. „Pierwszego dnia, kiedy nie poszedłem na trening, wydawało mi się, że czegoś nie zrobiłem. To dziwne uczucie. Nagle, z dnia na dzień, przestać robić coś, co stanowiło sens mojego życia przez ponad 20 lat. Po karierze sportowca ciężko zostać normalnym człowiekiem. Jest się nieprzystosowanym. Tak jak po wyjściu z więzienia” – opowiadał w jednym z wywiadów. Żeby coś zarobić wyjechał najpierw do Austrii, potem Niemiec, gdzie pracował fizycznie. Tam został oszukany. Po powrocie do Polski klepał, bynajmniej nie słodką, biedę. Żył z bardzo skromnej renty, nieraz brakowało mu na jedzenie, nie mówiąc już o lekach – przez lata katorżniczej pracy Łuszczek „dorobił się” problemów z kręgosłupem, stawami, ma odmrożone stopy. Sytuację poprawił nieco premier Jerzy Buzek, który mistrzom świata przyznał swego czasu 1200 zł emerytury.
Co teraz robi pierwszy polski mistrz świata w narciarstwie klasycznym? Bywa, że wciela się w rolę komentatora np. dla Sportowychfaktów.wp.pl, na łamach których ostatnio wypowiedział się na temat Justyny Kowalczyk: „Wydaje mi się, że nie ma już dla niej miejsca w czołówce i o medalach trzeba raczej zapomnieć. Same maratony nie wystarczą, aby dobrze się przygotować. Bez startów w PŚ nie da się utrzymywać poziomu najlepszych biegaczek na świecie, choć to tylko sport, w którym często zdarzają się niespodzianki. Moim zdaniem sukcesem będzie czołowa ósemka w biegu sztafetowym” – przyznał przed zaczynającymi się jutro MS w Seefeld.
Jacek Hafka