Liga Mistrzów stoi u progu wielkiej rewolucji – już jutro Komitet Wykonawczy UEFA pochyli się nad sprawą zlikwidowania zasady premiowania goli wyjazdowych: od 1965 bramka strzelona na stadionie rywala liczyła się bowiem podwójnie, niejednokrotnie decydując o losach poszczególnych dwumeczów Ligi Mistrzów. Zlikwidowanie tej zasady ma wprowadzić „sprawiedliwość” do rozstrzygania konfrontacji na najwyższym europejskim poziomie. Czy jednocześnie jednak nie zabije pewnego elementu futbolowej kultury, w którym wszyscy się wychowaliśmy?
Pierwszym nieco mocniej dostrzeżoną zmianą w interpretacji bramki wyjazdowej można było zauważyć podczas niedawnego półfinału EFL Cup, w którym Chelsea mierzyła się z Tottenhamem. Angielska federacja uznała, iż po raz pierwszy od 1980 roku gol strzelony w delegacji nie będzie się liczyć podwójnie, a o rozstrzygnięciu meczu, zamiast tradycyjnej dogrywki, zadecyduje konkurs rzutów karnych. Taki stan rzeczy, koniec końców, zapewnił promocję The Blues, lecz dopiero po rzutach karnych. Jeżeli uznamy, że seria jedenastek jest w dużej mierze loterią, trudno mieć stuprocentowe poczucie, że był to przykład niebywałej sprawiedliwości. Co by jednak nie mówić – obie drużyny stać było w obydwu meczach na strzelenie w sumie po dwóch bramek, ich poziom był niemal tożsamy, więc trzeba było znaleźć jakąś metodę eliminacji, opartą w dużej mierze na przypadku. Tak to już funkcjonuje we współczesnym futbolu.
Jest trochę natomiast tak, że patrząc na wiele dwumeczów z przeszłości Ligi Mistrzów, niezwykle zaciętych, wprowadzenie takiej decyzji wstecz mogłoby wiązać się ze zmianą biegu historii poszczególnych edycji rozgrywek. Można mnożyć przykłady takich ewentualności: w 2002 roku Milan pokonał Inter jedynie za sprawą bramki na wyjeździe (0:0, 1:1), Arsenal w sezonach 2011/12 oraz 2014/15 zrównał się liczbą goli w 1/8 finału odpowiednio z Bayernem (3:3), a następnie Monaco (3:3), lecz z powodu bramek strzelonych na wyjeździe odpadał już na pierwszym etapie fazy eliminacyjnej. Co więcej – już w sezonie 1966/67 obowiązywanie wspomnianego przepisu wywarło zdecydowany wpływ na rzeczywistość piłkarskiej Europy. Po bezbramkowym remisie w Lizbonie, Benfica zdołała uratować swój byt w Pucharze Europy dzięki bramce strzelonej przez Eusebio na boisku Glentoran z północnej Irlandii: Portugalczycy awansowali ostatecznie do finału, gdzie ulegli Manchesterowi United 1:4, a przecież mogłoby się w nowo proponowanych warunkach skończyć na kompromitacji.
Rozwiązanie z likwidacją premiowania goli zdobywanych na wyjeździe nie jest niczym nowym w świecie futbolu – doskonale wiedzą o tym fani brazylijskiej piłki nożnej. Tam we wszelkiej maści pucharach, których jest naprawdę spora liczba, nie ma znaczenia, gdzie zdobywane są bramki: końcowym rozrachunkiem jest jedynie ich ilość w całym dwumeczu. Jakie mogą być argumenty za przejęcie takiego stanu rzeczy? Jednym z nich jest zdecydowana poprawa warunków podróży względem przeszłości – możliwości komfortowego przemieszczenia się nawet w najodleglejszy zakątek świata, baza hotelowa, a także zaplecze treningowe zmieniły się nie do poznania. Oprócz tego zmieniła się niesamowicie dostępność poszczególnych rozgrywek – dzisiaj praktycznie każde rozgrywki, niezależnie od ich poziomu, możemy śledzić za pomocą transmisji LIVE, nie musząc nawet fatygować się na stadion. Wreszcie temat szeroko pojętej „sprawiedliwości” – skoro drużyna X strzeliła tyle samo goli co drużyna Y, dlaczego mają być promowane akurat te trafienia, które miały miejsce poza domowym stadionem? Patrząc na dane z sezonu 16/17 w angielskiej Premier League drużyny wygrywały 49% domowych meczów: z każdym rokiem obserwuje się jednak systematyczny spadek tej tendencji…
1. Kiedyś każdy klub grał swoją piłką co już powodowało pewną przewagę.
2. Kiedyś były widełki jeśli chodzi o długość i szerokość murawy. https://t.co/jAqlZ0U1ht Wyspach często boisko było bardzo krótkie i wąskie, dlaczego?-wiadomo.— Zbigniew Boniek (@BoniekZibi) February 6, 2019
I choć ciężko odmówić sensowności wspomnianym argumentom, trudno nie odnieść pewnego wrażenia, że wraz z likwidacją tego przepisu zginie pewien rodzaj futbolowego romantyzmu. Czy tak samo zachwycalibyśmy się bowiem remontadą Barcelony przeciwko PSG (6:1) wiedząc, że po wyjazdowym trafieniu Cavaniego, Blaugrana musiałaby zdobyć tylko jedno trafienie, aby doprowadzić do dogrywki, a nie dwa, żeby awansować? Co natomiast z tymi wszystkimi, którzy swoje sukcesy zbudowali właśnie na triumfach bramkami na wyjeździe – czy z czasem nie zostaną oni zdeprecjonowani stwierdzeniem, że awansowali w zupełnie innej rzeczywistości? To wiele pytań, z którymi musi się zmierzyć już sam Komitet Wykonawczy UEFA – pozostaje wierzyć, że jakakolwiek decyzja zapadnie, poprawi ona samą jakość rozgrywek na najwyższym europejskim poziomie. Trudno jednak nie odnieść pewnego wrażenia, że jest to sprawa postrzegana niezwykle indywidualnie: w sieci znajdziemy taką samą ilość zwolenników innowacji, jak i zatrzymania obecnego stanu rzeczy. Niezależnie od podjętego wyboru spora grupa piłkarskich kibiców zostanie poszkodowana – ale taki już jest futbol!
Karol Czyżewski